Ostatnie chwile życiaWspomnienie z ostatnich chwil życia Ojca Maksymiliana, napisane przez ks. Konrada Szwedę w Dachau.
Rycerz Niepokalanej 11/1945, s. 74-75; 12/1945, 94-97
Przybycie do obozuWieczorem 28 maja 1941 r. przybywa do obozu oświęcimskiego transport więźniów politycznych z Warszawy w liczbie około 400. Wśród 15-tu księży, szczególnie Ojców i Braci Pallotynów, znajduje się franciszkanin Ojciec Maksymilian Kolbe. Pod silną eskortą konwojujących esesmanów wychodzą z bydlęcych wagonów, szczuci psami i bici kolbami, maszerują na plac apelowy oświęcimskiej kaźni. Przy wywoływaniu nazwisk musiano biec wzdłuż szpaleru utworzonego przez esesmanów, z których każdy batogiem lub rzemieniem okutym w ołów bił po głowie i twarzy. Nie obeszło się również bez kopniaków, szturchańców, brzydkich wyzwisk i szyderstw.
Na noc zamknięto wszystkich w małej łaźni, gdzie z braku powietrza kilku omdlewa. Następnego dnia po przebraniu każdego w łachmany ludzką krwią zmoczone, kazano księżom i żydom z szeregu wystąpić. Żydów zbito i zmasakrowano do nieprzytomności i wcielono do karnej kompanii (blok śmierci), księży natomiast przeznaczono do ciężkiej pracy.
Ojciec Maksymilian Kolbe przy pracyW pierwszych dniach Ojciec Kolbe pracuje przy zwózce żwiru i kamieni na budowę parkanu obok krematorium. Nie tylko z próżnym, ale i naładowanym ciężkim wozem, zaprzęgnięci więźniowie musieli biec, by nie narazić się na bicie stojących co kilkadziesiąt metrów przodowników pracy, których sumienia obarczone były krwią pomordowanych ofiar.
Na trzeci dzień, dowódca obozu Fritsch, przychodzi na blok nowoprzybyłych więźniów (17 a) i daje rozkaz: "Klechy wystąpić" (Pfaffen raus). Za mną marsz! Bladość wystąpiła na twarze i przerażenie ogarnęło wszystkich. Prowadzi ich przed kuchnię, gdzie w obłoconych i potarganych łachmanach stoją wychudzeni o zapadłych twarzach więźniowie. To komando pracy "Babice". Kapo tego komanda, budzący postrach wśród więźniów oświęcimskich, krwawy Krott, kryminalista, który w wykańczaniu ludzi w Oświęcimiu bije rekord, jemu oddaje dowódcy obozu księży, dodając na odchodnym: "Masz tu tych darmozjadów i pasożytów społeczeństwa. Naucz ich pracować jak należy!" Krwawy Kapo uśmiechnął się szyderczo na widok nowych ofiar i rzekł lakonicznie: "Już ja sobie z nimi dam radę". Następuje wymarsz do pracy około 4 km drogi.
Wśród tej grupy księży jest Ojciec Maksymilian Kolbe. Praca polegała na wyrąbywaniu i noszeniu gałęzi i słupków, potrzebnych do grodzenia faszynami moczarnych, wilgotnych łąk. Prace wykonywano biegiem. Co kilkanaście kroków stali uzbrojeni w długie styliska przodownicy pracy, popędzali i bili pracujących więźniów, a szczególnie księży.
Tu prawdziwa droga krzyżowa Ojca Maksymiliana Kolbego trwała dwa tygodnie. Ładowano mu na plecy dwa, nawet trzy razy więcej gałęzi od innych, które po wyboiskach i wertepach musiał ciągnąć. Kiedy chciał odpocząć, okładano go kijami. Często koledzy księża, widząc Ojca Kolbego pokrwawionego, słaniającego się pod ciężarem, chcieli mu dopomóc. Ojciec Kolbe odpowiadał spokojnie z uśmiechem: "Nie narażajcie się, bo i wy dostaniecie cięgi. Niepokalana mi dopomaga. Dam sobie radę".
Jeden dzień był dla niego szczególnie ciężki. Krwawy Kapo upatrzył sobie na ofiarę dnia i pastwił się nad nim jak jastrząb nad bezbronną ofiarą. Sam ładuje mu na plecy osobno wybierane ciężkie gałęzie, następnie każe mu biec. Kiedy Ojciec Kolbe upada na ziemię, kopie go niemiłosiernie w brzuch i twarz i okłada ciężkimi razami. "Robić ci się nie chce, trutniu! Ja ci pokażę, co znaczy praca!" Podczas przerwy obiadowej, wśród drwin i bluźnierstw każe położyć się Ojcu Kolbemu przez kłodę drzewa. Spośród swoich towarzyszy wywołuje najsilniejszego i każe wymierzyć niewinnej ofierze 50 razów. Ojciec Kolbe nie może się ruszać. Wrzuca go do błota i przykrywa stertą gałęzi. Po takich przejściach i całodziennej pracy - forsowny marsz do obozu. Ojciec Kolbe opadł z sił do tego stopnia, że musiano go przynieść. Następnego dnia nie rusza do pracy. Zaniesiono go do ambulansu, szpitala obozowego i przyjęto na oddział wewnętrzny. stawiając diagnozę, zapalenie płuc z ogólnym wycieńczeniem.
Ojciec Maksymilian Kolbe w szpitalu obozowymByłem wówczas pielęgniarzem na oddziale infekcyjnym. Kiedy dowiedziałem się, że Ojciec Kolbe jest w szpitalu, natychmiast poszedłem go odwiedzić. Był przytomny. Twarz pokryta sińcami, oczy mętne, wysoka gorączka paliła organizm do tego stopnia, że sztywny język z trudnością mógł się poruszać, a głos zamierał mu w krtani. Ze względu na trudności przechodzenia z oddziału infekcyjnego na wewnętrzny, poleciłem Ojca Kolbego specjalnej opiece pielęgniarza danej izby chorych. Po kilku dniach Ojciec Kolbe trochę wypoczął, lecz zapalenie płuc nie mniej było groźne. Gorączka nie ustępowała. Swoją postawą wobec cierpienia wprawiał w podziw lekarza i pielęgniarzy. Znosił je po męsku z zupełnym poddaniem się woli Bożej, często powtarzając: "Dla Chrystusa jestem gotów jeszcze więcej cierpieć. Niepokalana jest ze mną, Ona mi dopomaga!"
Z niewytłumaczonych przyczyn, gorączka nawet po okresie kryzysu nie opadła. Przenoszą więc Ojca Kolbego na oddział infekcyjny i umieszczają w sali podejrzanych o tyfus plamisty. Teraz kontakt z nim jest łatwiejszy. Otrzymał łóżko obok głównych drzwi wejściowych. Każdego wynoszonego nieboszczyka błogosławi i udziela sub conditione absolucji. Na izbie chorych roztacza swą duszpasterską opiekę nad chorymi i cierpiącymi współbraćmi. Często opowiada z bogatego skarbca swych przeżyć różne epizody, słucha spowiedzi, prowadzi wspólne modlitwy, podnosi na duchu, wygłasza konferencje o Matce Najświętszej Niepokalanej, którą kochał z dziecięcą prostotą. Pod osłoną nocy przychodzili do niego skołatani cierpieniami więźniowie, prosząc o spowiedź św. i słowa pociechy.
Kiedy po całodziennej pracy przychodziłem do niego, przytulał mnie jak matka swe dziecko, podnosił na duchu, wskazując na niedościgły wzór Niepokalanej. "Ona jest prawdziwą Pocieszycielką strapionych, wszystkich wysłuchuje, wszystkim pomaga". Odchodziłem zawsze jakoś dziwnie uspokojony i pokrzepiony.
Niekiedy przynosiłem mu kubek zaoszczędzonej herbaty. Jak bardzo się zdziwiłem, kiedy nie chciał przyjąć, tłumacząc: "Dlaczego mam robić wyjątek. Inni też nie mają". Każdym kubkiem herbaty, najmniejszą odrobiną nawet skórką cytryny, dzielił się z innymi. Nie znosił wyróżniania. Stał się powszechnym na izbie i wszyscy "Ojczulkiem" go nazywali.
Ponieważ szpital obozowy był przepełniony, wysyłano na obóz pacjentów na wpół chorych i słabych. Między innymi wysłano również Ojca Kolbego, przeznaczając go na blok inwalidów (12), gdzie otrzymał połowę normalnej racji żywnościowej. Stąd przeniesiono go po pewnym czasie na blok 14.
Ojciec Kolbe ofiaruje swe życieNa bloku 14, na którym był Ojciec Kolbe, zdarzył się wypadek, który wstrząsnął całym obozem oświęcimskim i krwawo zapisał się w jego dziejach. Oto uciekł jeden z więźniów. Wówczas panował w obozach zwyczaj, że za ucieczkę jednego, 15 z danego bloku skazywano na karę śmierci przez zagłodzenie w podziemnym bunkrze. Z czasem zredukowano tę liczbę do 10. Strach i przerażenie ogarnęło zgłodniałych i słabych więźniów, gdy wieczorem apel nie zgadzał się. Co będzie? Czy znowu wybierka na śmierć? A może całonocna stójka? W pozycji na baczność stoją wszystkie bloki przez trzy godziny. Koło godziny 9 wieczorem ku zdziwieniu wszystkich pada rozkaz: "Rozejść się". Blok 14 zostaje za karę bez kolacji. Zawartość z jedzeniem wylano. Z niepewnością i strachem kładł się każdy do nocnego snu, czekając dalszego rozwoju wypadków.
Następnego dnia po rannym apelu komanda wyruszyły do pracy. Blok 14 pozostaje na placu apelowym. Pod silną eskortą esesmanów, bici kolbami i batogami, stoją nieszczęśliwi więźniowie przez cały dzień, narażeni na spiekotę słońca lipcowego. Straszny to był dzień. Więźniowie mdleli z pragnienia, słaniali się na ziemię. Wynoszono ich z szeregów i rzucano na jedną kupę. Nie wolno było przynieść wody, ani ich odnieść do szpitala obozowego. Od żaru słońca twarze stojących puchły, a oczy mgłą zachodziły. Koło godziny 3 krótka przerwa na obiedni posiłek i dalsza stójka do wieczornego apelu. Wał omdlałych i nieprzytomnych rósł z każdą chwilą. Jakie cierpienia fizyczne i duchowe przechodził Ojciec Maksymilian Kolbe, trudno powiedzieć.
Wieczorem schodzące z pracy do obozu komanda z politowaniem patrzyły na los swych kolegów, którym pomóc nie mogli. Odbywa się wieczorny apel. Po apelu dowódca obozu Fritsch w otoczeniu raportführera Palitzscha i esesmanów zbliża się do bloku 14. Pada komenda baczność.
Głęboka cisza zaległa obóz. Wszystko w drżeniu i naprężeniu czeka, co będzie się działo. Dowódca obozu taki wydaje rozkaz. "Ponieważ zbiegły wczoraj więzień dotychczas nie został odnaleziony, 10 spośród was pójdzie na śmierć". Przerażenie śmiertelne padło na wszystkich. Kto pójdzie? Na kogo padnie los. Dowódca obozu przechodzi wzdłuż pierwszego szeregu, patrzy na twarze więźniów i wskazuje ręką na tego czy innego. Natychmiast zapisuje się numer wskazanego, i każe mu się ustawić na końcu bloku, "Pierwszy szereg trzy kroki naprzód marsz", pada rozkaz! Następny szereg, trzeci, czwarty i tak przechodzi wzdłuż wszystkich szeregów, wybierając sobie 10 ofiar.
Odetchnęli lżej ci, których minął straszny los. Niewypowiedziany ból ściska serca tych, którzy po raz ostatni oglądają twarze swych kolegów. Przy odejściu słychać szeptem wypowiedziane słowa: "Do widzenia kolegom", tak żegna się jeden. "Idę na śmierć za Polskę", mówi drugi. "Jak bardzo mi żal żony i dzieci, które osierocę", dodaje trzeci. Te ostatnie słowa jakoś dziwnie podziałały na Ojca Maksymiliana. Uczuł w swym sercu ogromne współczucie. Za wszelką cenę pragnie tego człowieka ratować.
Wybór 10 skończony. Wtem jakieś wielkie poruszenie. Oto z szeregów wychodzi człowiek, kierując swe kroki bezpośrednio do dowódcy obozu. Cóż to? Czego on chce? Podnoszą się na palcach, naprężenie wzrasta do niebywałych granic... To Ojciec Maksymilian Kolbe - szepcą ci, którzy go znają. A on wyprostowany jak struna z majestatycznym spokojem na twarzy staje przed dowódcą obozu i mówi: "Chcę pójść na śmierć za owego ojca rodziny! Proszę przyjąć ofiarę mego życia"!
Dowódca obozu zmieszany taką postawą więźnia, pyta się: "Zawód"? - "Ksiądz katolicki" - pada odpowiedź. "Dlaczego to czynisz?". "Ów ojciec więcej potrzebny dla swej rodziny, niż moje sterane wiekiem i pracą życie dla społeczeństwa"! Dowódca zmierza go swym bystrym, krogulczym wzrokiem od stóp do głowy i po chwili zastanowienia się wypowiada słowa: "Zgadzam się"! Natychmiast zapisano numer Ojca Kolbego i przyłączono do grupy skazańców na miejsce owego ojca rodziny. Trzech esesmanów odprowadza wybranych do podziemnego bunkra karnego bloku, umieszczając po trzech, czterech w ciemnej celi.
Apel się kończy. Blokom kazano się rozejść. Cały obóz pod wrażeniem dzisiejszego wieczornego zdarzenia, na ustach wszystkich nazwisko Ojca Kolbego. I, którzy stali bliżej i byli świadkami tej sceny opowiadali innym stojącym na przeciwległym krańcu placu apelowego. Ojciec Kolbe bohaterską postawą i dowolną ofiarą z życia swojego zaimponował więźniom wszystkich narodowości obozu oświęcimskiego. Nawet kapowie niemieccy nie mogli wyjść z podziwu dla takiej postawy kapłana polskiego.
Tymczasem w ciemnym bunkrze, z dala od oczu ludzkich, Ojciec Kolbe spełniał swą ofiarę. Powoli dopalała się lampa jego życia. Skazanych do bunkra uśmiercano przez powolne głodzenie. Codziennie zbieramy się, księża, by śledzić dalszy bieg wypadków Ojca Kolbego i wspólnie modlić się do Boga o wytrwałość dla niego. Zaraz następnego dnia poszedłem na blok karny 13, by dowiedzieć się szczegółów o dalszym losie Ojca Kolbego. Blokowy na moje pytanie co się z nim dzieje - zmierzył mnie groźnym spojrzeniem i dodał: "Czy chcesz dostać się do karnej kompanii? Czy nie wiesz, że o los tych ludzi pytać się nie wolno?" Po nieudanej próbie poszedłem na blok 14, gdzie od pisarza blokowego dowiedziałem się, że Ojciec Kolbe nie jest już w ewidencji bloku, lecz oficjalnie przeniesiono go na blok 13. Był to dla mnie jasny dowód, że wszelka nadzieja zobaczenia się z nim, czy wydostania go, znikła zupełnie. Wiedzieliśmy tylko to, że żyje, gdyż do kancelarii głównej nie wpłynął jeszcze meldunek o jego śmierci.
Po blisko trzech tygodniach dnia 14 sierpnia ktoś wywołuje mnie z izby chorych. To kolega z głównej kancelarii przynosi smutną wiadomość: "Otrzymaliśmy meldunek o śmierci Ojca Maksymiliana Kolbego w bunkrze". Z całą izbą chorych odmówiłem o spokój jego duszy wspólne modlitwy i wygłosiłem krótkie wspomnienie pośmiertne, podnosząc jego działalność dla społeczeństwa polskiego na niwie religijnej i heroiczną ofiarę z własnego życia. Zmarł w wigilię Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny swej Patronki Niepokalanej, której przez całe życie tak wiernie służył.
W samym dniu Jej święta odbył się jego "pogrzeb", to znaczy wyciągnięto zwłoki jego z kostnicy więziennej, w drewnianej skrzyni zaniesiono do krematorium i spalono.
Kiedy po kilku dniach spotkałem pisarza podziemnego bunkra p. Borgowca, pytałem się, w jakich warunkach zmarł Ojciec Maksymilian Kolbe. "Ach ten ksiądz - odpowiada - który przybył wówczas wśród tych dziesięciu? Przez cały czas nadzwyczaj po męsku się zachowywał. Codziennie dochodziły nas z poza żelaznych drzwi piękne melodie pieśni do Matki Najświętszej. Do ostatniej chwili nie stracił swego wesołego usposobienia i promiennego optymizmu. Taką postawą podtrzymywał zrozpaczonych i upadających na duchu kolegów".
Co do jego śmierci taką uwagę robi ów pisarz: "Gdy otwarłem żelazne drzwi już nie żył, ale wyglądał jak żywy. Twarz jakoś dziwnie promieniowała. Oczy szeroko otwarte, wpatrzone w jeden punkt. Cała postać jakby w zachwycie. Tego widoku nigdy nie zapomnę".
Taką śmiercią zginął Ojciec Maksymilian Kolbe, promotor ruchu Rycerstwa Niepokalanej w Polsce, założyciel polskiego i japońskiego Niepokalanowa, prawdziwy rycerz Niepokalanej.